piątek, 30 marca 2012

Wiosna 1954

Mówią, że w marcu jak w garncu. My też namieszaliśmy. Jak kucharek sześć. Zanurzając wielką chochlę w głowach, kręgach, na ulicach i w wyścielonych pergaminem, albumach. Za nami etap najtrudniejszy, wymagający niesamowitej delikatności. Taki prawie tiulowy. Bo jak tu zapukać komuś do drzwi i zapytać, czy opowie o swoim ślubie. W progu to można zapytać o klucz do suszarni.

Bałam się chyba profilaktycznie. A ludzie mnie zaskoczyli. Jak witaminy. Pełni energii, zdeterminowani. Młodzi i starsi. U starszych wzruszało mnie, kiedy Jedna Pani dzwoniła do Drugiej, żeby Ta też opowiedziała.

I ten moment, gdy rozłożyliśmy wszystkie fotografie na ażurowej serwecie. Staliśmy nad tymi ślubami jak zahipnotyzowani. A może nas wessało? Obok stygła herbata, w drugim pokoju dzwonił telefon. Czuliśmy tamtą wiosnę 1954 roku, słyszeliśmy piosenkę, graną przez muzykantów z pierwszego rzędu, a z podłogi zbieraliśmy igiełki asparagusa, które spadły z bukietu pani Peli tuż przed tym, jak fotograf zrobił to zdjęcie.

Dwadzieścia pięć fotografii, tyle samo historii, jeszcze więcej punktów na mapie. Często bardzo odległych, czasem takich, których ręka nie potrafi nawet odpowiednio umieścić na siatce kartograficznej.  Nie wiem, co powiedzieć. To trzeba zobaczyć. Dziś podczas spotkania rozmawiałyśmy o terminie wernisażu. Wstępnie czerwiec. Serce czerwca.