środa, 13 czerwca 2012

Czwartek i...

piątek. Wernisaż. To już. Oddycham głęboko, joga, zen, sen. Zero stresu. Wystarczyło trochę morza. Posiedziałam chwilę na próchniejącym falochronie. Fale rozbijały mi się pod stopami. Bałtyk wyrzucał niechciane muszle i kamyki. Pluł pianą na prawo i lewo. Na pieńku ziewała mewa. Jedna, druga. Na horyzoncie statek. Jak przyklejony. Narysowany czarnym piórkiem na różowym tle. Zachód słońca jak jajko sadzone na pół miękko.

Sześćdziesiąt metrów sznura na bieliznę powinno wystarczyć. Wczoraj z Magdą krokami odmierzałyśmy odległości miedzy drzewami. Jeszcze klamerki. I żyłka wędkarska. Muszę pamiętać. Będziemy rozwieszać to trochę jak mokre pranie na balkonie. Koszule, swetry, sukienki, welony.

Jak zacząć? Pytałam, czy ktoś chciałby coś powiedzieć. Wszyscy radośnie zaprzeczają, obronnie wystawiając ręce. Taki unik siatkarza. Może nic nie mówić? Zniknąć. Schować się za płotem i z ławeczki obserwować co też się będzie działo. Gdyby tak zostawić rozstawioną drabinę, leżące na trawie zdjęcia, zwinięte w rulon banery, pod drzewem butelki, białe pantofelki, w koszyku truskawy, na gałęziach sznurki, otwarte lakiery... Taki wernisaż z nutą: zrób to sam.

Mam jeszcze jeden problem.
Nie mam w co się ubrać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz